Wizyta u Leslie Marmon Silko : między kolcami saguaro a igłami jałowca[1]
„Tożsamość, wyobraźnia i sztuka opowiadania są nierozerwalnie związane z ziemią, z Matką Ziemią, w taki sam sposób w jaki nitki pajęczej sieci wychodzą promieniście z jej środka.” (Yellow Woman and a beauty of the spirit, s. 21)
Wszystko co napisała Leslie Silko ma swe źródło w konkretnym pejzażu. O radości poznawania miejsca, satysfakcji płynącej z rozumienia rysów krajobrazu, jego fauny i flory pisała wielokrotnie. Pisarka mieszkała w różnych miejscach, ale w jej twórczości największe znaczenie mają dwa. Pierwsze to Pueblo Laguna w Nowym Meksyku skąd pochodzi i gdzie się wychowała, a drugie to oddalone od Laguna o 650 kilometrów okolice Tucson w Arizonie gdzie mieszka od 40 prawie lat. Choć oba stany, Arizona i Nowy Meksyk, stanowią trzon zróżnicowanego i rozległego obszarowo regionu Południowego Zachodu, to są to dwa różne światy. Pueblo Laguna leży w południowo-wschodnim rejonie Wyżyny Kolorado a Tucson znajduje się w granicach niezwykle suchej pustyni Sonora.
W rejonie Tucson na zboczach wulkanicznych pasm górskich rosną saguaro, opuncje, chollas, „złote beczki” i inne gatunki kaktusów, a przy nich okotije, jukki, drzewka palo verdes, mesquite (z rodziny jadłoszynów) oraz krzewy creosote. W maju pustynna, kolczasta łąka pokrywa się kwieciem wyraźnie widocznym na tle skał, piasku i bladej zieleni traw. Dominuje kolor żółty - słomkowe kwiaty na potężnych słupach saguaro, złote kwiatki rozsypane na wiotkich gałązkach paloverdes, kielichy koloru miodu na opuncjach. Gdzieniegdzie, na niektórych gatunkach chollas przyciągają wzrok plamy fuksji, a na czubkach cienkich łodyg okotiji widać karmazynowe kleksy. Wszystkie te kwiaty zdobią Park Narodowy Saguaro, położony niemal na przedmieściach Tucson. I tamże, na szlaku, nieoczekiwane spotkanie z Gila Monster - helodermą arizońską. Spotkanie cenne, bo ta największa żyjąca w USA, jadowita jaszczurka wychodzi na poszukiwanie łupu ledwie kilka razy do roku, zwykle chowa się pod kamieniami, pustynnymi krzewami lub w jamach pod ziemią. A zauważa się ją od razu, bo pomarańczowe plamy na skórze rzucają się w oczy.
Dla tubylczych plemion południowego zachodu jest odwiecznym symbolem pustyni, obecnym na skalnych petroglifach, w motywach zdobniczych na koszykach czy ceramice. Stosunek do niej był zawsze ostrożny. Apacze uważali, że rządzi pogodą, spotkanie z nią było znakiem nadchodzącego deszczu i pomyślności. Ale obchodzili stworzenie z daleka, bo uważali, że ma zabójczy oddech. Indianie Seri i Yaqui sądzili, że skóra helodermy ma właściwości lecznicze. Nawahowie wierzyli, że jaszczurka posiada magiczną moc uzdrawiania i przywracania życia. Była jedną z pierwszych yei, istot zwanych Holy People i pierwszym uzdrowicielem, którego darem dla ludzi jest umiejętność diagnozowania chorób. Z kolei Tohono O’odham i Pima omijają jaszczurkę szerokim łukiem, bo uważają, że przynosi choroby.
Kiedy opowiadam o tym spotkaniu mieszkającej tuż obok parku pisarce Leslie Marmon Silko ona natychmiast zauważa z uśmiechem, że spotkanie z tym pradawnym, potężnym stworzeniem to wielkie szczęście i znak wyróżnienia. Ona sama, mieszka na wzgórzu w pobliżu Tucson od 40 lat i widziała helodermę ledwie cztery razy. Podkreśla, że przyjechaliśmy o najlepszej porze roku, kiedy pustynia kwitnie a upał jeszcze do wytrzymania.
Leslie Silko przeprowadziła się do niewielkiego domu na skraju Parku Narodowego Saguaro w 1978 roku. Przybyła do Tucson prosto z Pueblo Laguna, tuż po publikacji Ceremony, najgłośniejszej swej powieści. I tu już została, bo urzekł ją surowy, górsko-pustynny pejzaż, który raz do roku przepysznie rozkwita. A poza tym – jak pisze w The Turquoise Ledge- na pustyni wiosna przychodzi po każdym deszczu. Zachwyca ją i budzi jej szacunek niezwykła skuteczność pustynnych istot, które wykorzystują każdą kroplę wody i nie pozwalają na to, by cokolwiek się zmarnowało w stanie ciągłego pustynnego niedostatku.
Przyjechaliśmy – ja i mój mąż - do Tucson pragnąc poznać kobietę, której pisanie, od przeczytania pierwszych jej opowiadań, oczarowało mnie i głęboko poruszyło swym liryzmem, celnością, ciepłym humorem, przenikliwym spojrzeniem, pełnym czułego poszanowania stosunkiem do otaczającego środowiska naturalnego i społecznego. Zadziwiało mnie to, że egzotyczny świat przedstawiony w jej opowiadaniach i wspomnieniach jest jednocześnie swojski i zrozumiały. Po wymianie korespondencji na temat moich planów tłumaczenia na polski książki zatytułowanej Storyteller, pisarka zaprosiła nas do swego domu. Od czasu spotkania praca nad tłumaczeniem posuwa się do przodu a książka ukaże się najpewniej na początku przyszłego roku.
Storyteller, którego bohaterem jest społeczność i region Puebla Laguna, w Nowym Meksyku to dzieło o niecodziennej formie - kolaż, zbiór, czy zestawienie tekstów i obrazów – które nie pozwała wtłoczyć się w gatunkowe ramy. Spina w jedną całość opowiadania, poezję, mity, krótkie wspomnienia i czarnobiałe zdjęcia. Łączy różne elementy mocno, ale nie wprost, tak jakby w swobodnej rozmowie ktoś przechodził od słowa do skojarzenia, od skojarzenia do innego słowa. Przekracza ramy autobiografii, ramy fotograficznego albumu, miesza czas przeszły z teraźniejszym, mitologię z plotką, poezję z prozą. Całość nie przestaje fascynować, bo za każdym razem można odkryć w tej książce coś nowego. Ogromne wrażenie, jakie kiedyś na mnie wywarła nie przygasa, a poznanie autorki to wielkie przeżycie. O tej książce bardzo chcę z nią porozmawiać.
Posesja Leslie Silko graniczy z Parkiem Narodowym Saguaro. Wjazd do jej domu znajduje się na samym końcu długiej ulicy na przedmieściach Tucson, za nim jest już tylko niewielki parking dla turystów wyruszających na jeden z parkowych szlaków. Przy bramie wjazdowej stoi na straży pokaźny słup saguaro, z widocznymi kwiatami. Stromy podjazd na mały placyk przed jednopiętrowym domem nie jest zbyt długi. Wzdłuż podjazdu i na całym terenie rosną saguaro, chollas, pustynne krzewy i drzewka palo verde. Za nimi chowa się dom i nie widać zbyt wyraźnie jego ścian. Autorka mówi, że po drugiej stronie domu stara się hodować niewielki doniczkowy ogródek, ale utrzymanie go jest nieustającą walką z pustynną spiekotą. Na lewo od przejścia do drzwi wejściowych zauważam przy furtce namalowaną ręcznie tabliczkę z napisem „uwaga na grzechotniki”. Za domem widać siatkę ptaszarni – wiem, że mieszka tam kilka papug, ich skrzeczenie słychać zresztą wyraźnie.
Leslie Silko czeka na nas przy domu. Jest znacznie drobniejsza niż postać wielkiej pisarki jaką sobie stworzyłam w wyobraźni. Wita nas ciepłym uśmiechem. Długie, rozpuszczone włosy spadają jej poniżej ramion, na skroniach przytrzymuje je opaska z fioletowej bandany. W czerwonej, luźnej, bawełnianej bluzce haftowanej w kwiaty, jasnych dżinsach i butach typu huarache, wygląda naturalnie i swobodnie. Prowadzi nas do wejścia od tyłu i od razu z przejęciem zaczyna opowiadać o swoich psach, a ma trzy, które parę dni temu przedarły się przez ogrodzenie. Na szczęście, spragnione i wyczerpane, odnalazły się na dzień przed naszą wizytą w pobliskim schronisku. Właścicielka zamartwiała się, bo pod dom podchodzą kojoty, a nawet meksykańskie wilki. Nie mówiąc już o grzechotnikach. Silko odnosi się do węży z wielkim respektem, są bowiem mądrymi posłańcami istot nadprzyrodzonych i zwiastunami deszczu. O swoich licznych doświadczeniach z wężami pisze w wydanej w 2010 roku książce The Turquoise Ledge. Jej podtytuł a memoir - pamiętnik - jest nieco mylący, bo forma tych wspomnień nie jest typową rejestracją następujących po sobie zdarzeń, ale raczej zapisem obserwacji i własnych przemyśleń na temat relacji z otaczającą naturą, przetykanych wspomnieniami osobistymi i informacjami z historii regionu Tucson.
Siadamy przy dużym kuchennym stole. W domu jest przyjemnie chłodno choć na zewnątrz praży południowe słońce. Słychać poszczekiwania psów i skrzek papug – żywe tło całej naszej rozmowy. Dowiadujemy się, że w części tego starego, ponad stuletniego domu niedawno zawalił się sufit. Stąd wszędzie leżą stosy książek, uratowane po katastrofie. Z przejęcia włączam nagrywanie dopiero po pewnym czasie. Rozmowa toczy się wartko, bo Leslie Silko nie przestaje mówić. W intonacji jej głosu słychać ożywienie, a mowa ciała pokazuje jak wielką przyjemność sprawia jej opowiadanie. Bez pauz przechodzi z tematu na temat. Akurat poprzedniego dnia długo rozmawiała przez telefon z redaktorką z wydawnictwa Penguin Audio na temat wymowy i transkrypcji słów, imion i nazw rdzennych, które występują w Storyteller, bo wkrótce ma pojawić się na rynku audiobookowa wersja tej książki. Wtrącam, że to jakiś omen, po tylu latach ciszy nagle taki wzrost zainteresowania, bo na dodatek w kwietniu bieżącego roku wywiad z Leslie Silko ukazał się w magazynie New Yorker.
Omeny, znaki, wróżby to dla Silko sprawy normalne. Przypomina natychmiast, że jej mroczna, ponad 700 stronicowa, powieść rzeka Alamanc of the dead ma w numerze ISBN trzy szóstki, a ukazała się w 1991 roku, dokladnie 2 listopada czyli w Dzień Zmarłych. Dodaje, że pamięta jak bardzo trudno było jej pisać tę powieść stanowiącą mocne oskarżenie kolonizacji i ostrzeżenie przed bezwzględną eksploatacją środowiska. W narracji pojawia się wiele postaci złych, psychopatów, zboczeńców, bandytów. Opisy niesprawiedliwości i przestępstw stanowiły tak ogromne wyzwanie, że zakończenie pracy w pewnym momencie wydawało się jej ponad siły. Silko przerwała wtedy pisanie na kilka miesięcy i zaangażowała się w kampanię polityczną w Tucson. Zrobiła to w sobie właściwy sposób, a mianowicie namalowała na ścianie miejskiego budynku wielki mural przedstawiający potężnego węża z ludzkimi czaszkami w brzuchu, a tekst towarzyszący obrazowi wzywał do przywrócenia sprawiedliwości.
Leslie Silko mówi, że kiedyś zamierzała zostać artystką wizualną. Zapisała się na lekcje rysunku na Uniwersytecie Nowego Meksyku, ale porzuciła je, bo „szkoła sztuk pięknych była ślepa na wszystko poza sztuką europejską” (The Turquoise Ledge, s. 129). Do dziś nie tylko pisze, ale też maluje i fotografuje. Pokazuje nam wykonaną przez siebie ręcznie książkę zatytułowaną Sacred Water, wydaną w 1993 roku przez jej własne wydawnictwo w bardzo małym nakładzie. To ręcznie zszyty zbiór krótkich tekstow i czarno białych zdjęć pisarki powiązanych tematem ogromnego znaczenia wody w pustynnym klimacie południowego zachodu USA. Wątek deszczu, burz, różnego rodzaju chmur, suszy i wody przewija w twórczości Silko nieustannie. Zajmuje dużo miejsca w Storyteller i w The Turquoise Ledge.
Wszystko o czym opowiada Leslie Silko i co wspomina, jest niezwykle ciekawe i najchętniej pozwoliłabym rozmowie toczyć się swobodnie, ale wiem, że nie mamy całego dnia. Entuzjam i poziom energii naszej rozmówczyni zaczyna słabnąć. Staram się skierować jej uwagę na interesującą mnie najbardziej historię powstania książki Storyteller i na miejsce, któremu jest poświęcona.
Pueblo Laguna leży na wzgórzu zwanym w języku keres Ka’waik, nad rzeką San Jose, przy słynnej drodze nr 66, niecałe 70 kilometrów na zachód od Albuquerque. Na północny zachód od osady wznosi się potężny masyw Mount Taylor, góry świętej dla mieszkańców okolicznych puebli i dla Nawahów. Historycy podają datę powstania osady na lata 1697-99. Jednak stanowiska archeologiczne zaświadczają, że ludzie mieszkali w tym rejonie od 3 tysięcy lat p.n.e. Tradycja ustna Launa opowiada o wyjściu z „Piątego Świata”, z miejsca zwanego Shi-bop i długiej wędrówce do obiecanego kraju nad jeziorem u podnóża świętej góry. Ponieważ po drodze wędrowcy okazali nieposłuszeństwo Matce Ziemi, utracili na zawsze przyobiecany im na początku dobrobyt.
Silko uważa się za Indiankę Laguna, która zapuściła korzenie w Arizonie. W Pueblo Laguna wyrosła i nauczyła się cenić słowo, mówione i pisane. To miejsce ją ukształtowało jako osobę i jako pisarkę. Na samo wspomnienie kobiet z rodziny, szczególnie cioci Susie, czy babci A’mooh rozjaśnia się w uśmiechu. Mówi, że pisanie powieści Ceremony, której akcja toczy się w Laguna Pueblo uratowało jej życie. Pisała ją gdy los rzucił ją do małego miasteczka na Alasce, gdzie przez większą część roku pada deszcz, a szare, ciężkie niebo niemal przygniata ziemię. Tylko przypominanie sobie i opisywanie pokrytych jałowcami wzgórz okalających Laguna i ogromu bezchmurnego nieba pomogło jej wówczas przetrwać. Wspomina, że lokalne opowieści, plotki, sensacje, anegdoty powtarzane przy kuchennym stole, podczas wizyty u kogoś, czy w czasie przypadkowego spotkania na drodze przenikały wówczas życie rodzinne i społeczne. Opowieści te są najczęściej związane z konkretnym miejscem w samym Laguna, z jakimś szczególnym rysem okolicznego krajobrazu. Dlatego tak ważnym elementem zbioru są liczne fotografie. Nie tylko przedstawiają ludzi o których mowa, ale także dopełniają teksty 55 obrazem pejzażu okolic Laguna. Większość zdjęć zawartych w Storyteller wykonał ojciec Leslie, zawodowy fotograf Lee Marmon, który spędzał długie godziny wędrując z aparatem po wzgórzach w okolicach Pueblo Laguna. Książka jest mocnym dowodem istnienia więzi między słowem i obrazem, między tekstem a miejscem. To celebracja ducha tego miejsca, jego specyfiki i nastroju. Silna nuta nostalgii brzmi w jej głosie, kiedy opowiada o swoich ciotkach i babci, o tamtym czasie, w którym świat był prostszy i lepszy.
Poczucie zakorzenienia w dwóch miejscach i tradycjach jest dla Silko zupełnie normalne, bo od dziecka łaczy w sobie nie dwa, ale wiele światów. Pochodzi z rodziny w której wymieszała się krew indiańska, europejska, meksykańska. Członkowie rodziny Marmonów, choć zanurzeni w życiu społeczności Laguna, nie brali jednak czynnego udziału w ceremonialnym życiu puebla, bo to wiąże się z dziedziczoną przynależnością klanową. Dom rodzinny pisarki, dom Marmonów, był jednak ważnym motorem zmian w Pueblo, ale też jednocześnie ośrodkiem zbierania i przechowywania tradycyjnych opowieści. Wybór jednego wcale nie jest odrzuceniem drugiego. Głosy z różnych tradycjii potrafią pięknie i harmonijnie współbrzmieć. Autorka czuje silną więź z Laguna, ale czuje się też obywatelką świata. Uważa, że ludzie wszędzie mają podobne problemy i te same radości. Dlatego też Leslie Silko uważa, że polski czytelnik może odnaleźć w jej książce celebrację miejsca pochodzenia, pochwałę więzi rodzinnych i uznanie dla ich złożoności, afirmację wspólnoty, którą wszędzie na świecie tworzą małe społeczności. A poza tym nie ma takich ludzi na świecie, którzy nie umieliby docenić ciekawej opowieści przy wspólnym stole.
I pojawia się, zupełnie nieoczekiwanie, akcent polski. Syn autorki otrzymał bardzo polskie imię Casimir po dziadku, zwanym „grandpa Caz”. A dziadek Cazimir otrzymał imię po swoim ojcu, który uciekł do Ameryki przed poborem do wojska z terenów polskich będących pod zaborem rosyjskim i osiadł w Milwaukee. Kolejny omen w tej historii, świadczący o tym, że książka Leslie Silko musi zaistnieć po polsku.
Ewa Dżurak
Zdjęcia Tomasz Dżurak
[1] Inna wersja tego tekstu została opublikowana na stronie: https://www.polishtheatre.org/post/wizyta-u-leslie-marmon-silko-mi%C4%99dzy-kolcami-kaktusa-a-ig%C5%82ami-ja%C5%82owca