W 1948 roku Towarzystwo Historyczne Stanu Waszyngton otrzymało w darze 15 wspaniale wydanych, bogato ilustrowanych tomów i 15 towarzyszących im dużego formatu teczek ze zdjęciami. Zgodnie z tytułem „The North American Indian”, przedmiotem książek były różne grupy indiańskie. Żaden z pracowników Towarzystwa nie słyszał wcześniej o tym dziele. Nie było cytowane w innych pracach na temat Indian, nikt się na ten tytuł nie powoływał. Dopiero poszukiwania zaintrygowanej bibliotekarki Towarzystwa, Harriet Leitch, odkryły pochodzenie dzieła i jego, żyjącego jeszcze wtedy, autora Edwarda S. Curtisa. Ostatni, 20 tom serii, poświęcony Inuitom z Alaski, został wydany w 1930 roku ledwie 18 lat wcześniej. Przez ten czas pamięć o epokowym dziele i jego twórcy zatarła się tak mocno, że trzeba było archiwalnych poszukiwań by go odnaleźć. Jest to zdumiewające, ale często się zdarza, na końcu długiej drogi początkowy rozgłos zamienia się w głuchą ciszę.
40 lat wcześniej, w 1907, we wprowadzeniu do pierwszego tomu „The North American Indian” prezydent Teodor Roosevelt podziwiał wyjątkowy talent artystyczny Curtisa, jego niezwykłą umiejętność wydobywania etnograficznych informacji i głęboką znajomość tubylczej kultury. Roosevelt uważał, że dzięki tym cechom Curtis był stanie stworzyć dzieło niezwykłe, wyjątkowe, przeznaczone zarówno dla wrażliwych amatorów, którym przybliżył obraz „prawdziwych Indian”, jak i dla profesjonalistów. Sam Curtis pisał, że celem jego pracy było zilustrowanie i opis wszystkich aspektów życia Indian, ich naturalnego środowiska i obyczajów, ponieważ ludy te „w szybkim tempie tracą ślady swego oryginalnego charakteru a ich nieuchronnym przeznaczeniem jest całkowita asymilacja do „rasy wyższej”.
Przypomnijmy, że tom pierwszy i następne ukazał się dzięki fascynacjom, talentom i uporowi Curtisa oraz pieniądzom J. P Morgana. Pożyczka wysokości 75 tysięcy dolarów rozłożona na 5 rat po 15 tysięcy była obwarowana wieloma warunkami. Morgan miał otrzymać 25 kompletów dzieła i 300 oryginalnych fotografii dużego formatu, oraz 200 mniejszego. Roczną ratę przeznaczono na pokrycie kosztów podróży, wyżywienie i hotele, sprzęt fotograficzny i sprzęt niezbędny do obozowania w terenie, wypłaty dla zespołu, dla tłumaczy i informatorów. Curtis nie otrzymywał żadnej pensji. Na nim spoczywał też czasochłonny obowiązek starania się o zamożnych subskrybentów. Bardzo szybko okazało się, że koszty przedsięwzięcia, samego druku, są ogromne i daleko przekraczają proponowane kwoty. Zmuszało to Curtisa do przeznaczania dużej ilości czasu na promowanie dzieła, na poszukiwania prenumeratorów. Patronat Morgana był również przyczyną problemów. Wielu ludzi uważało, że skoro sam Morgan z rachunkiem bankowym bez dna finansuje przedsięwzięcie to nie ma potrzeby go dodatkowo wspierać. Wielu potencjalnych, zamożnych darczyńców czy subskrybentów uważało Morgana za wroga i nie chcieli przyczyniać się do powstania działa za którym stał.
Pierwszy tom rozszedł się w ilości 175 egzemplarzy, co okazało się liczbą zdecydowanie za małą. Planowanych trzech tysięcy prenumerat nigdy nie udało się Curtisowi uzyskać, choć recenzje dzieła były znakomite. Wielu autorów porównywało dzieło Curtisa z wydanym kilkadziesiąt lat wcześniej dziełem Johna Jamesa Audubona Birds of America, gdzie sztuka i nauka zostały połączone w pięknej publikacji.
W Literary Digest (lipiec 1908) czytamy: „to jest prawdopodobnie najwybitniejsze dzieło w sensie typografii i materiału ilustracyjnego jakie zostało wydane w tym kraju na przestrzeni wielu ostatnich lat”. W The Independent z sierpnia 1908 podobnie:„ Nie przypominamy sobie żadnego przedsięwzięcia w Ameryce, które można by porównać pod względem wspaniałości druku i wartości historycznej z dziełem podjętym przez pana Edwarda S. Curtisa, popieranym przez J.P. Morgana, a zatytułowanym The North American Indian.(…)”. Francis Leupp, ówczesny Komisarz do Spraw Indian, pisał, że Curtis „sięgnął po serce Indianina i był w stanie patrzeć na świat jego oczyma” (Davis, p 56). New York Times, z 6 czerwca 1908 roku, podawał: „Foto-historia to słowo specjalnie ukute i znakomicie pasujące do opisania pracy jaką wykonuje Edward S. Curtis dla Indian Ameryki. Nikt jeszcze czegoś takiego nie próbował.(…) tekst i fotografia uzupełniają się nawzajem, a razem przedstawiają barwniejszy, wierniejszy i bardziej kompletny obraz Indianina z Ameryki Północnej, takim jakim jest on dzisiaj, niż przedstawiano go dotychczas i niż będzie możliwe przedstawić go w przyszłości. Indianin jest bowiem w ostatniej fazie swej plemiennej egzystencji. W ciągu kilku lat Indianie jako osobna rasa, znikną ze sceny świata.”
Wszyscy recenzenci podziwiali jakość wydawniczą publikacji i magiczne piękno zdjęć. Podkreślano panujące wówczas przekonanie, że Curtis dokonuje swego zapisu historyczno-artystycznego w ostatnim momencie, bowiem Indianie, jako ludy znajdowali się na końcu swej historycznej drogi, tuż przez zniknięciem z powierzchni ziemi. Nikt nie miał wątpliwości, że pełna asymilacja tubylców amerykańskich to jedyna dla nich droga fizycznego przetrwania. A pełna asymilacja oznaczała rezygnację z własnych obyczajów, przejęcie zwyczajów białych wraz z ich językiem i kulturą. I choć przewidywano, że będzie przebiegać w różnym tempie w zależności od grupy to jej konieczność i nieuchronność nie budziła wątpliwości.
Epoka, w której żył Curtis skłaniała do takiego myślenia. W roku urodzin Curtisa, w 1868, budowa kolei łączącej oba amerykańskie wybrzeża dobiegała końca, bizony już niemal zniknęły z prerii, a pułkownik George Custer na czele 7 pułku kawalerii zmasakrował wioskę Szejenów nad rzeką Washita. Podpisano traktat w Fort Laramie ustanawiający Wielki Rezerwat Siuksów, traktat, który podobnie jak poprzednie, szybko został złamany, a wielki rezerwat rozbijano stopniowo na coraz mniejsze części. Celem polityki rządu wobec Indian było zapewnienie, by asymilacja nastąpiła jak najszybciej. Uchwalona w 1887 Ustawa Dawesa, (zwana też Allotment Act) miała za zadanie rozbicie grupowej wspólnoty przez podział plemiennej ziemi na indywidualne działki. Posiadanie własności miało uczynić z Indian „normalnych” obywateli. Uznano, że niezbędna do tego jest także edukacja indiańskich dzieci, które zabierano rodzicom, zamykano w szkołach z internatami i surowo karano za najdrobniejsze przekroczenia, na przykład za posługiwanie się rodzimymi językami. Ponura historia tych szkół jest ostatnio często dyskutowana. W 1890, kiedy Curtis rozwijał swoją pracownię fotograficzną w Seattle, wydarzyła się masakra Lakotów nad Wounded Knee, w Południowej Dakocie – wydarzenie wyznaczające, według historyków, zakończenie indiańskich wojen i ostateczne zamknięcie tubylców w rezerwatach. Wyniki spisu powszechnego z tego roku podawały, że w kraju żyje ledwie 248 tysięcy Indian. Ogłaszały też koniec istnienia amerykańskiego pogranicza, koniec Dzikiego Zachodu.
W trakcie trwania projektu, kiedy Curtis był u szczytu sławy, w 1911 roku „znaleziono” w Kalifornii „ostatniego” Indianina z plemienia Yahi. Antropolog, Alfred Kroeber, nadał mu imię Ishi. Ishi swoje dalsze życie spędził w muzeum, jako żywy eksponat, konsultant etnologiczny i pracownik. Los tego człowieka, głębię samotności którego trudno sobie nawet uzmysłowić, stał się bolesnym symbolem losu pozostałych Indian.
Działalność Curtisa przypada na czas, kiedy ludność tubylcza znajdowała się w okresie głębokiego kryzysu. Nastąpiło załamanie demograficzne i rozpad kultury. Ciężko doświadczeni przez historię, wepchnięci w narzucone ramy, zmuszani do stania się kimś innym tubylcy rozpaczliwie poszukiwali wyjścia, by na nowo kształtować swój własny los. Jonathan Lear (2008) pisze, że dla grup tubylczych (podaje przykład Kruków) historia i czas przestały wtedy istnieć. Ich sposób życia, kultura jaką mierzy się wydarzenia i ocenia zachowania rozpadła się nagle i gwałtownie. Przyszłość przestała istnieć, bo nikt nie umiał jej sobie wyobrazić. Czas jakby się zatrzymał. Być może dlatego właśnie członkowie kolonizowanych grup w tej sytuacji odkrywają sens w działaniach, które uwieczniają, zatrzymują zapamiętane wartości i utraconą codzienność. Fotografowanie, oraz udział w odtwarzaniu scen z życia minionego to właśnie takie działania. Curtisowi zarzuca się często, że wepchnął Indian w zastygłą w bezruchu przeszłość i pozbawił teraźniejszości. Ale być może ich zgoda na czynne uczestnictwo w tym projekcie nie była bezwolnym poddaniem się losowi za parę dolarów, ale oznaką chęci zatrzymania czasu, nie uświadomioną do końca próbą zachowania tego co przemija dla następnych pokoleń.
Na okres działalności Curtisa przypada czas kształtowania się amerykańskiej antropologii kulturowej. Powstała by udokumentować, a przez to zachować na zawsze, obraz zmieniających się szybko obyczajów ludów tubylczych. W 1878 roku John Wesley Powell nawoływał do powołania Biura Etnologii Amerykańskiej. Motorem działania Powella i innych pierwszych badaczy była paląca potrzeba uchwycenia indiańskich kultur w tym ostatnim momencie przed nieodwracalnymi zmianami, kiedy jeszcze miały „autentyczną” formę. Wierzono, że Indianie, jak Ishi, przetrwają tylko w muzeach, które powstawały równie szybko jak zmieniały się kultury tubylcze. Nazwę salvage anthropology (antropologia ocalajaca) działania tego okresu otrzymały znacznie później, ale ratowanie ginących języków i obyczajów było wtedy pierwszym i najważniejszym zadaniem nowej dyscypliny. Malinowski pisał w 1922, we wstępie do „Argonautów Zachodniego Pacyfiku”: „Etnologia znajduje się w smutnej i absurdalnej, żeby nie powiedzieć tragicznej sytuacji, polegającej na tym, że ilekroć zaczyna porządkować swój warsztat naukowy, wypracowywać własne narzędzia badawcze i chce już przystąpić do opracowania wyznaczonych sobie zadań, przedmiot jej badań znika z pola badawczego, i to znika z niezwykłą szybkością. (...) kiedy ludzie przygotowani do podjęcia badań terenowych rozpoczęli podróże do egzotycznych krajów i podjęli studia nad zwyczajami ich mieszkańców, ci wymierają niemal na naszych oczach”.
Wtedy też na przełomie wieków zdarzył się ciekawy moment w dziejach fotografii. Od samego początku była używana przez pionierów antropologii właśnie w celu zachowania, zatrzymania w czasie i dokumentowania świata tubylców. Fotografia zawsze była znakiem prawdziwego istnienia, odwzorowaniem fragmentu rzeczywistości. Pojawiły się jednak nurty, szczególnie piktorializm, postulujące że fotografia jest samodzielną dziedziną sztuki. Nie prostym, mechanicznym odwzorowaniem fragmentu rzeczywistości, ale wypowiedzią artystyczną na jej temat. Ingerencję w obraz fotograficzny w ciemni uznano za ważną i cenną, podobną technicznemu warsztatowi każdego malarza. Była wydobywaniem wartości estetycznych z obrazu. Dla Curtisa, który opanował techniki fotograficzne do perfekcji była potężnym i płodnym połączeniem nauki i sztuki. Medium wyrażającym emocje i nastroje. Swoje uwagi na temat kompozycji, światła, techniki wywoływania zamieszczał w ówczesnych magazynach fotograficznych. Porady jakich udzielał amatorom Curtis, zwycięzca wielu fotograficznych konkursów były bardzo poczytne.
Fotografie Curtisa przez owo niezwykłe połączenie artyzmu i dokumentu wykraczają poza ramy etnografii ocalającej, są gatunkiem samym w sobie. We wstępie do albumu ze zdjęciami Curtisa Scott N. Momaday pisał: „Fotografia w najlepszym wydaniu jest prawdziwą sztuką, wyrazem twórczej wyobraźni zainspirowanej oryginalną percepcją świata. Mówi się, że obiektyw aparatu, przez samą swoją obecność zmienia rzeczywistość. Zbyt często fotografia jest tylko nieruchomym zapisem obrazu –obiektu, postaci, miejsca- w najprostszej formie. Fotografia zazwyczaj zapisuje fasadę, powierzchnię chwili, ułamek czasu. I jako taka jest już z konieczności zniekształceniem, płaszczyzną, za którą nic nie widać. Ale w rękach nadzwyczajnego artysty oko obiektywu sięga głębiej. Dla Edwarda Curtisa aparat fotograficzny był prawdziwie magicznym pudełkiem, precyzyjnym instrumentem, który umożliwiał mu rysowanie światłem. Przy pomocy obiektywu przekraczał granice zwykłego widzenia i zaglądał w cienie duszy. Nie przypadkiem jego indiańscy modele nazywali go „Łowcą Cieni”. (Sacred legacy, 2006)
W 1907 Curtis opublikował tom 1 (poświęcony Apaczom, Apaczom Jicarilla I Nawahom) i tom 2 (poświecony Indianom Pima, Papago, Havasupai i kilku innym grupom z Południowego Zachodu) z planowanej serii The North American Indian. W 1908 tom 3 (o Siuksach Teton, i Yanktonai), w 1909 tomy 4 (o Hidatsach i Krukach) i 5 (o Mandanach, Arikarach, i Atsinach). W tymże roku okazało się, że strona biznesowa całego projektu wymaga większej uwagi niż może jej poświęcić Curtis i stworzono korporację The North American Indian, Inc. W 1910 Curtis zdał sobie sprawę, że musi podjąć działania promocyjne na szerszą skalę. Reklamował swoje dzieło na licznych spotkaniach, w wielu wywiadach, niezliczonych listach, rozmaitych artykułach. W 1910 wyruszył w trasę z zaprojektowanym przez siebie widowiskiem „Indian Picture Opera”. Wykładowi towarzyszył pokaz kolorowanych slajdów i orkiestra grająca muzykę na motywach muzyki różnych plemion. W 1911 ukazały się tom 6 (o Czarnych Stopach, Szejenach i Arapachach) , 7 (o Yakimach, Saliszach, Kutenajch), 8 (o Indianach Nez Perce, Kajusach, Indianach Umatilla).
W roku 1912, minęło pięć lat od rozpoczęcia pracy nad projektem. Z zaplanowanych 20 tomów ukazało się ledwie 8. Oczywiste jest, że Curtis zbyt optymistycznie oszacował czas potrzebny na stworzenie tak ogromnego dzieła. W 1913 ukazał się tom 9 (o grupach Saliszów wybrzeża i kilku innych u wybrzeży stanu Washington). W tymże roku zmarł nagle główny fundator, J. P Morgan. Na szczęście jego syn i spadkobierca nie zrezygnował z popierania Curtisa, narzucił mu tylko jeszcze trudniejsze warunki. Curtis nie ustawał w wysiłkach promocyjnych. Nieustannie poszukując nowych form zdecydował się na promocję swego dzieła na dużym ekranie. W 1914 w Nowy Jorku odbyła się premiera „In the land of the Head-Hunters”, pierwszego w historii kina filmu z całkowicie indiańską obsadą i scenariuszem opartym na tubylczym folklorze. Film wyprzedził słynnego już „Nanook of the North” o 8 lat. Jego nieszczęściem była premiera tuż przed rozpoczęciem pierwszej wojny światowej, która skutecznie odwróciła publiczną uwagę od tego typu projektów. Poza tym film nękały problemy związane z dystrybucją i procesy sądowe.
Prace nad serią nie ustawały i w 1915 ukazał się tom 10 (o Kwakiutlach), a w kolejnym roku tom 11 (poświęcony Indianom Nutka i Haida). W tymże roku żona Curtisa, Klara, od dłuższego czasu sfrustrowana jego wieczną nieobecnością i niepewnością finansową wystąpiła o rozwód. Sprawa rozwodowa zakończyła się w 1919. Sąd przyznał Klarze zakład fotograficzny w Seattle wraz z całym wyposażeniem. Dla Curtisa był to prawdziwy cios. W 1920 roku rozbity psychicznie przeprowadził się wraz z córką Beth do Los Angeles, gdzie otworzyli wspólnie nowy zakład fotograficzny. W 1921 zatrudnił się w Hollywood jako fotograf do promocji filmów. Produkował, na przykład, fotosy do filmu o Tarzanie.
W 1922, po sześciu latach przerwy ukazuje się tom 12 poświęcony Indianom Hopi. Ruth Benedict, znawczyni tego plemienia chwaliła Curtisa w doskonałej recenzji. Napisała między innymi, że wszyscy antropologowie na zawsze zostaną jego dłużnikami, ale wielka szkoda, że jest zbyt drogi dla studentów i dla szerokiej rzeszy zainteresowanych. Dobra recenzja, podobnie jak poprzednie, nie wypłynęła na poprawę sytuacji finansowej Curtisa, ani na poprawę budżetu jego przedsięwzięcia. W roku 1924 by zdobyć fundusze na kolejny tom sprzedał prawa do swego filmu nowojorskiemu muzeum historii naturalnej. Film zaginął na lata w przepastnych magazynach muzeum i odnaleziono go dopiero w 1947 roku. Ale ukazał się tom 13 i 14, oba poświęcone plemionom Kalifornii. W 1925 Curtis został zmuszony do sprzedania wszystkich praw do The North American Indian korporacji o tej samej nazwie stworzonej w 1909. Był to dla niego ogromny cios, ale wola dokończenia dzieła była silniejsza. W 1926 ukazuje się tom 15 (i grupach południowej Kalifornii), 16 (o Tiwa i Keres, dwóch grupach Indian Pueblo) i 17 (o Tewa i Zuni). W 1928 wychodzi tom 18 (o Kri, Sarsi i Czipewejach). Wreszcie w roku 1930 ukazują się już be fanfar i recenzji dwa ostatnie tomy, 19 (o plemionach mieszkających w Oklahomie) i 20, ostatni, poświęcony alaskańskim Inuitom.
Wszystkie te tomy i towarzyszące im teczki ze zdjęciami oznaczają długie godziny pracy wśród ludzi często niechętnych i podejrzliwych. Długie godziny w ciemni nad zdjęciami i przy biurku nad tekstem. Wyczerpujące, czasem niebezpieczne podróże, tułanie się w łodzi, wozem, na koniu, w końcu samochodem. Po miejscach odległych, rzadko odwiedzanych, zapomnianych. To cierpliwe znoszenie kaprysów pogody i ludzkich humorów. Miało to swoją cenę. Po wydaniu ostatniego tomu kolejne dwa lata, 1931 i 32, wycieńczony pracą ponad siły Curtis spędził w odosobnieniu by podreperować nadszarpnięte zdrowie i wypocząć psychicznie.
Ewa Dżurak)( c.d.n.
Elektroniczne wersje dzieł Curtisa można oglądać tutaj:
https://dc.library.northwestern.edu/search?q=%22%5C%22North+American+Indian%5C%22%22
Cytowane w tekście:
Davis, Barbara A. Edward S. Curtis. The life and times of a Shadow Catcher. San Francisco: Chronicle Books, 1985.
Lear, Jonathan. “Radical Hope : Ethics in the Face of Cultural Devastation,” Cambrisge: Harvard University Press, 2008.
Sacred Legacy: Edward S. Curtis and the North American Indian. Red Christopher Cardozo, wstęp N. Scott Momaday. New York: Barnes and Noble, 2006.