W 2012 roku w domu aukcyjnym Christie’s w Nowym Jorku sprzedano komplet dzieła, Edwarda S. Curtisa, „The North American Indian” (20 tomów wraz z towarzyszącymi i 20 teczkami fotografii) za blisko 3 miliony dolarów czyniąc to wydanie najdroższą książką fotograficzną na świecie.
Od tej niezwykłej fotografii trudno oderwać wzrok. Po lewej stronie potężna ściana skalna tonie w mroku . Masyw stopniowo wychodzi z cienia, jego grzbiet obniża się, a światło grając na kamiennej powierzchni uwypukla fantastyczne kształty skalne. Faktura powierzchni kamienia świadczy o wielowiekowym trwaniu na przekór żywiołom wiatru i wody, o upływie czasu nie na ludzką miarę. Nad grzbietem z prawej strony rozpościera się bezmierne niebo. U podnóża góry widać nieco ciemniejszy pas porośnięty skąpo trawą i niskimi krzewami, oderwanymi od skał kamieniami. Dolną część zdjęcia wypełnia jaśniejszy pas podłoża doliny. Na jego tle odbijają się wyraźnie miniaturowe sylwetki siedmiu jeźdźców, trzech z przodu, czterech z tyłu. Jadą nieśpiesznie, stępa, jeden za drugim. Plącze się między nimi pies. Kruchość i małość ludzi kontrastująca z ogromem otaczających ich ścian skalnych, z tą odwieczną, zastygłą potęgą jest wzruszająca. Ludzie nie są jednak w tym bezmiarze i bezczasie zagubieni. Wyraźnie czują się tu swobodnie i bezpiecznie. Są u siebie, wędrują po własnym, dobrze znanym kraju. Są w domu, są nieodłączną częścią tego niezwykłego pejzażu, w symbiozie ze skałami i ze zwierzętami, w odwiecznej wędrówce ku przeznaczeniu.
Zdjęcie urzeka grą świateł i cieni. Ogrom, bezkres, surowy pejzaż budzą tęsknotę za daleką podróżą. Rodzi się pragnienie doświadczenia bezmiaru przestrzeni. I uczucia zachwytu od którego zamierają słowa. Ale przede wszystkim pojawia się ciekawość. Kim byli ludzie tworzący maleńki orszak, tak całkowicie wtopiony w otaczający go świat? Kim był człowiek, który to niezwykłe zdjęcie zrobił? I kiedy? I dlaczego?
Pierwszy krok był bardzo łatwy. Zdjęcie jest podpisane i bardzo często reprodukowane. Wykonał je w 1904 roku fotograf z Seattle, Edward Sheriff Curtis, który z czasem uzyskał przydomek „Łowcy cieni”. Podpisał je „Canyon de Chelly, Navajos”. Canyon de Chelly (nazwa pochodzi od słowa „tseyi” z języka Nawahów, a wymawia się ją nieco z francuska „de Shey”) znajduje się w Arizonie, w samym sercu ziemi należącej do narodu Nawahów.
Fotografia została umieszczona w teczce towarzyszącej pierwszemu tomowi pracy „The North American Indian” wydanemu w 1907.
Zdjęcia Edwarda S. Curtisa, od lat 70tych często ilustrują książki na temat amerykańskich tubylców. Dobrym przykładem jest wydane w 1971 roku „Touch the earth: a self-portrait of Indian existance” z tekstami zebranymi przez T.C.McLuhana. Niektóre fotografie Curtisa są szeroko znane i powszechnie dostępne. Ale całość wydawnictwa wraz z etnograficznym tekstem widziało niewielu. Od samego początku przeznaczone tylko dla prenumeratorów było zbyt drogie, by mógł pozwolić sobie na nie zwykły śmiertelnik. Tylko bogate instytucje i bardzo zamożnych ludzi było stać na wykup subskrybcji.
Cały komplet publikacji to 20 oprawionych w skórę tomów. Każdy bogato ilustrowany fotografiami Curtisa (średnio 75 zdjęć w każdym tomie), z obszernym etnograficznym komentarzem tekstowym. Oprawione książki z fotografiami i tekstem miały średnio 250 numerowanych stron. W towarzyszącej każdemu tomowi teczce znajdowało się 36 dużego formatu zdjęć gotowych do oprawy. Curtis robił odbitki techniką heliograwiury albo fotograwiury, przenoszenia obrazu z negatywu na miedzianą płytę powleczoną światłoczułą emulsją. Wystawiono płytę na światło, a następnie wytrawiano kwasem. W miejscach, na które padło najjaśniejsze światło kwas zostawiał najpłytsze ślady. Potem z płyty odbijano odbitki na papierze. Była to metoda dająca piękne efekty, ale czasochłonna i kosztowna.
Zaplanowana pierwotnie na pięć lat seria rozciągnęła się na 23 lata. Pierwszy tom „The North American Indian” został opublikowany w 1907 roku, ostatni w 1930. W zamierzeniu 500 subskrypcji miało opłacić koszt wydawnictwa. W 1907 roku prenumerata wynosiła 3000 dolarów i z czasem wzrosła do 4200 dolarów. Koszt zniechęcał potencjalnych nabywców i nigdy nie znalazło się aż 500 chętnych. Wydrukowano mniej niż 300 kompletów. Po 1935 roku, kiedy operację wydawniczą przejęła bostońska firma Lauriat, zostało 14 niesprzedanych kompletów. Około 50 złożono z poprzednio wydrukowanych stron i zdjęć.[1]
W ciągu 23 lat Edward S. Curtis, pomysłodawca i wykonawca, autor, duch i motor napędowy tego niezwykłego przedsięwzięcia, wykonał ponad 40 tysięcy zdjęć u ponad setki plemion indiańskich, nagrał 10 tysięcy woskowych cylindrów fonografowych z indiańską muzyką i opowieściami w tubylczych językach, zanotował dziesiątki opowieści, opisał setki obyczajów. W 1914 roku wyreżyserował pierwszy, pionierski etno-fabularny film z fabułą opartą na micie indiańskim, z wyłącznie tubylczą obsadą zatytułowany „In the land of Head Hunters”. Zbierając fundusze na publikację Curtis wygłosił wiele wykładów, napisał cały szereg artykułów do ilustrowanych magazynów, organizował liczne wystawy i pokazy swoich zdjęć. Przemierzył wielokrotnie cały kraj.
Oscylował między światem potężnych i bogatych ze wschodu, a światem rezerwatowej mizerii na zachodzie. Starał się zdobyć przychylność pierwszych i pokonać nieufność drugich. Przyjaźnił się z prezydentem Rooseveltem, znał przedstawicieli świata finansjery, korespondował z ludźmi o nazwiskach znaczących w polityce i nauce. Zabiegał o względy indiańskich kapłanów i uzdrowicieli. Przyjaźnił się z tubylczymi tłumaczami. Podczas wypraw terenowych dzielił ognisko i posiłki z indiańskimi pomocnikami. Był w ciągłej, niekończącej się podróży popychany obsesyjnym pragnieniem rejestrowania, utrwalenia, ratowania przed zapomnieniem. Nieustannie w pracy, zawsze trudnej, nierzadko niebezpiecznej. Przeżył chwile dumy i pewności siebie oraz zwątpienia i depresji z powodu piętrzących się trudności. Zaznał sławy i zapomnienia. Pochwał, podziwu, druzgocącej krytyki i jeszcze gorszej obojętności. Rozwiodła się z nim żona i stracił majątek. Został zmuszony do sprzedania praw autorskich do książki i do filmu. Jednak zadziwiająco swoje dzieło doprowadził do końca.
Edward S. Curtis urodził się w 16 stycznia 1868 roku w Wisconsin w biednej rodzinie wędrownego kaznodziei. Kiedy przenieśli się do Minnesoty Edward często podróżował z ojcem odwiedzając mieszkających na odludziu wyznawców. Tam ukształtowało się w nim zamiłowanie do przebywania pod gołym niebem, w łodzi, w namiocie, w lesie czy w górach. Gdy Edward miał 19 lat wraz z rodziną przeniósł się dalej na zachód, do niewielkiego wówczas Seattle. Imał się tam różnych prac, by po śmierci ojca utrzymać rodzinę. W 1891 postawił wszystko na jedną kartę, zapożyczył się i kupił udział w studiu fotograficznym w centrum Seattle. Miłość Curtisa do fotografii i nią fascynacja zrodziła się dużo wcześniej, kiedy znalazł przywieziony przez ojca z wojny secesyjnej prosty obiektyw. W ciągu kilku lat zbudował sobie reputację najlepszego fotografa w Seattle. W 1905 roku był już szeroko znany. Otrzymywał nagrody na licznych konkursach fotograficznych, a jego studio portretowe było znane w całym regionie. Fotografia studyjna, głównie portrety rodzinne mieszkańców szybko rozwijającego się miasta, przynosiła dobre dochody, ale Curtisa ciągnęło pod gołe niebo. Fascynowało szybko rozwijające się miasto, jego wybrzeże i otaczające Seattle góry. Na ulicach i na brzegach Puget Sound spotykał tubylczych mieszkańców tego rejonu, którzy oczarowali go swymi twarzami. Członkowie ludów Duwamish and Suquamish, ciągle mieszkali na obrzeżach miasta. Fotografował ich zajęcia codzienne. W 1896 roku Curtis wykonał niezrównany portret Kikisoblu - Księżniczki Angeliny, „ostatniej Indianki z Seattle”. Wielu uważa, że było to jego pierwsze indiańskie zdjęcie.
Curtisa zawsze ciągnęło do natury, szczególnie fascynowała go wyniosła, groźna i tajemnicza Mount Rainier, po której wielokrotnie wędrował z aparatem fotograficznym. W 1989 na jej stokach spotkał swoje przeznaczenie. Natknął się na grupę badaczy zagubionych i uwięzionych na lodzie. Doświadczony w górskich wędrówkach pomógł im wydostać się z opresji. A grupa to była znakomita. Jednym z jej członków był Clinton Hart Merriam założyciel National Geographic Society, innym George Bird Grinnell, założyciel Audobon Society, znany przyrodnik i znawca Indian. Kilka dni później odwiedzili studio Curtisa w Seattle i tak zachwycili się jego zdjęciami, że zaprosili go do uczestniczenia w wyprawie badawczej wzdłuż wybrzeży Alaski. Wyprawa sponsorowana przez E. H. Harrimana, znanego magnata kolejowego, wyruszyła w 1899 roku. Podczas kilkumiesięcznej podróży, Curtis niestrudzenie fotografował niezwykłe pejzaże i napotkanych Indian. Nawiązał korzystne znajomości, wiele się nauczył. Uczestnikami wyprawy byli znani w owych czasach naukowcy: biolodzy, botanicy, geografowie, geolodzy, naturaliści, specjaliści od etnologii, ludzie tak znani jak John Muir czy John Burroughs i oczywiście Grinnell.
Pewnego dnia na Cape Fox odkryto opuszczoną wioską Tlingitów. Uczestnicy wyprawy zabrali na statek różne, możliwe do zabrania, przedmioty. Curtis i paru innych uważali to za zwyczajną kradzież, ale dla pozostałych było to godne pochwały ratowanie kulturowego dziedzictwa. Opuszczona wioska była dla nich mocnym potwierdzeniem panującego powszechnie przekonania, że Indianie są skazani na zagładę, że ich świat nieuchronnie zanika. Przekazywanie ich kulturowego dziedzictwa do muzeów było równoznaczne z ratowaniem ich z niebytu. Czynnością wskazaną i konieczną.
Podczas wyprawy alaskańskiej Curtis zaprzyjaźnił się bardzo z Georgem Bird Grinnellem, który był znawcą Indian Prerii. Grinnell znał Zachód dobrze, od lat po nim podróżował, a lato często spędzał wśród Czarnych Stóp. W 1900 roku zaprosił Curtisa na letnią wycieczkę do Montany, by mógł obserwować rytuał, zakazanego już wówczas, Tańca Słońca u jednej z grup. Tam podczas parotygodniowego pobytu w wiosce Czarnych Stóp, uczestniczenia w jej codziennym życiu, nawiązaniu znajomości i przyjaźni, zdobyciu pozwolenia na robienie zdjęć zrodził się pomysł przyszłego dzieła.
Nieco później w 1903 roku, w Seattle, Curtis zrobił słynne zdjęcie Wodza Józefa, bohatera wielkiej wędrówki ludu Nez Perce do Kanady. Przywódca grupy, która przez ponad 2250 km wymykała się żołnierzom stał się znanym symbolem oporu, a jego słowa, kiedy poddawał swoją skrajnie wycieńczoną grupę wojsku, tuż przy kanadyjskiej granicy, ”I will fight no more forever”, świadectwem końca epoki, znakiem losu skazanych na porażkę. Wódz Józef przybył do Seattle na zaproszenie przyjaciela Curtisa, profesora historii Edmonda Meany. Jak zawsze podczas swych podróży po kraju uświadamiał publiczności swą sprawę i konieczność uzyskania zgody na powrót jego grupy Nez Perce do ojczystej Doliny Wallowa. Wkrótce po zrobieniu zdjęcia Józef zmarł, a przyczyną śmierci było, według lekarza, „złamane serce”. W intensywnym spojrzeniu wodza widać głęboki smutek tak znakomicie uchwycony przez Curtisa. Curtis szczerze podziwiał Wodza Józefa, a jego śmierć była dla niego kolejnym dowodem nieuniknionego odchodzenia tubylczych ludów w przeszłość. Umocniło go w rozmyślaniu o kształcie przyszłego dzieła.
Tymczasem sława zdjęć Curtisa rosła. W 1904 roku, po wygraniu konkursu w kobiecym magazynie na zdjęcie najpiękniejszego dziecka, został zaproszony by fotografować dzieci Teodora Roosevelta. W rezydencji na Long Island szybko zaprzyjaźnił się z prezydentem i znalazł w nim wpływowego patrona. Rooseveltowi podobał się pomysł Curtisa, by stworzyć wielotomowe dzieło dokumentujące ludy indiańskie. On sam był przekonany, że dotychczasowy sposób życia tubylców amerykańskich musi zniknąć, że asymilacja jest konieczna, a rozpływanie się Indian w materii społecznej jest nieuniknionym skutkiem biegu historii. Prowadził zresztą politykę, która Indian do asymilacji zmuszała. Uważał jednak, że dokumentowanie amerykańskiej historii i zachowanie pamięci o ludach tubylczych, tego prawdziwie amerykańskiego dziedzictwa, dla przyszłych pokoleń jest potrzebne, nawet konieczne. Chętnie więc napisał list rekomendujący ewentualnym sponsorom zamiar i ideę.
Curtis szukał sponsorów wśród amerykańskich magnatów finansowych. W 1906 roku udało mu się zdobyć audiencję u finansisty i kolekcjonera sztuki J. P. Morgana w Nowym Jorku. Curtis przedstawił Morganowi swój plan wraz z listem prezydenta, a ten dość nieoczekiwanie zgodził się na propozycję. Zgodnie z umową Curtis miał otrzymać 75 tysięcy dolarów wypłacane w ratach przez 5 lat. Na tyle wyceniono koszt całego przedsięwzięcia. Była to niebagatelna suma, o 250 razy większa niż roczna pensja robotnika w owym czasie.
Morgan pragnął, by wyniki badań etnograficznych zostały opublikowane w pięknie wydanej książce. W końcu posiadał wspaniałą bibliotekę i z zapałem kolekcjonował białe kruki.
Uszczęśliwiony Curtis zaraz po powrocie do Seattle zabrał się gorączkowo do pracy. Jeszcze tego samego roku wyjechał fotografować i zbierać etnograficzne informacje wśród grup tubylczych z południowego zachodu.
W 1907 roku ukazał się pierwszy tom. „The North American Indian”. Potem przyszły następne.
(Ewa Dżurak)
[1] Tim Greyhavens. A guide to the books and portfolios. https://www.curtislegacyfoundation.org/the-north-american-indian