Księżniczka Angelina
Edward Sheriff Curtis (1868-1952) zrealizował jeżeli nie największy, to z pewnością jeden z największych projektów etnograficzno-fotograficznych na świecie. Poświęcił mu bez reszty kilkadziesiąt lat swojego życia. W latach od 1906 do 1930 fotografował indiańskie ludy Stanów Zjednoczonych, portretował ludzi, uwieczniał życie codzienne, starał się uchwycić obrzędowe tańce i ceremonie. Odwiedził ponad 80 plemion mieszkających na zachód od Missisipi. Wykonał około 40 tysięcy fotografii, które uzupełniał badaniami i zapiskami etnograficznymi zebranymi w terenie. W gigantycznym zamierzeniu towarzyszył mu zespół, zmieniający się na przestrzeni lat, złożony z różnych ludzi w tym wielu tubylców. Najbardziej znani to Aleksander B. Upshaw (Crow) oraz George Hunt (Tlingit). Curtis swoje fotografie wraz z tekstem publikował sukcesywnie. Powstało monumentalne 20 tomowe dzieło The North American Indian.
A wszystko zaczęło się od spotkania z księżniczką Angeliną.
Starą, przygarbioną kobietę w długiej spódnicy, otuloną szalem, w czerwonej chustce na głowie znali w Seattle prawie wszyscy.
Urodziła się około 1820 roku. Na imię miała Kikisoblu (Kick-is-om-lo). Imię Angelina nadała jej Catherine Maynard córka białego osadnika, z którym przyjaźnił się słynny ojciec Kikisoblu. Nazywano ją księżniczką ponieważ była najstarszą córką słynnego wodza Seattle, albo raczej Sealth. Wódz Seattle (1786-1866) był przywódcą grup Suquamish i Duwamish, grup zamieszkujących wybrzeże nad wodami Puget Sound. O jego przyjaznym nastawieniu do białych osadników świadczy fakt, że nazwali miasto jego imieniem. Wódz znany jest powszechnie z powodu płomiennej mowy, którą jakoby wygłosił w 1854 roku. Mowa, manifest ekologiczny, opublikowana znacznie później (stąd różne zastrzeżenia do jej autentyczności) była pełnym poezji apelem o szacunek do środowiska i podkreślała szczególny stosunek jaki ludy tubylcze mają do swojego miejsca na ziemi.
Ale choć współplemieńcy Kikisoblu, Indianie znad zatoki Puget , zgodzili się odejść do rezerwatu, ona została w osadzie, która szybko rozrosła się w miasto Seattle. Nie stanowiła żadnego zagrożenia więc zostawiono ją w spokoju, a z czasem zamieniono w tubylczą maskotkę miasta, które nosi imię jej ojca.
Pocztówki z wizerunkiem jej pokrytej zmarszczkami twarzy sprzedawano turystom. Podobno powodzeniem u nabywców cieszyła się też podobna do niej lalka. Była dla mieszkańców budującego się miasta Seattle pomostem między przeszłością ziemi na której osiedli a teraźniejszością jaką tworzyli. Symbolem związku z nową dla nich ziemią, znakiem łączności z jej historią. Na jej widok czuli jak coraz głębiej zapuszczają młode jeszcze korzenie. Jej obecność była dla nich usprawiedliwieniem ich bytności, podstawą do poczucia wspólnoty z pierwszymi mieszkańcami regionu, zgodą na zmiany jakie zachodziły coraz szybciej. Kikisoblu, podobnie jak ojciec, przyjaźniła się z wieloma pierwszymi osadnikami, ale z pewnością nigdy nie wyobrażała sobie, że populacja miasta wzrośnie wielokrotnie w przeciągu dekady.
Mówiono o niej, że była ostatnią Indianką mieszkającą w Seattle. Mieszkała nad samą wodą na ówczesnej West Avenue, w małej drewnianej chatce. Tam wyplatała koszyki, które potem sprzedawała do sklepów z pamiątkami dla turystów. Czasami sama rozkładała kramik na ulicy. Zbierała lub wykopywała z mułu małże. Była praczką. Imała się różnych prostych zajęć, by jakoś przeżyć. Jako córka wodza nie musiałaby pracować ciężko fizycznie, ale kolonizacja zmieniła jej pozycję. Nigdy nie mówiła po angielsku, choć niewątpliwie wiele rozumiała.
Zmarła 31 maja 1896 roku w wieku 76 lat, niedługo po tym jak Curtis zrobił jej portret. Pochowano ją na Seattle’s Lake View Cemetery. Leży blisko Henry Yeslera, właściciela pierwszego młyna w Seattle, z którym się przyjaźniła.
Edward S. Curtis spotkał Kikisoblu ja na ulicy, na wybrzeży w 1895 roku. Jej zgięta postać na tle wody i gór była dla niego obrazem sprzed przybycia białych, idealnym przedmiotem do fotografii o jakiej marzył. Być może zobaczył ją nad samą wodą, gdzie zbierała muszle i od razu uznał za fantastyczny obiekt do rodzajowej fotografii. Zaproponował jej by przybyła do jego studia. Zgodziła się dopiero wtedy, gdy pokazał jej na migi, że jej za to zapłaci. I podzieli się papierosami.
Curtis był już wtedy znanym w Seattle fotografem, jego studio na 614 Second Avenue cieszyło się ogromnym powodzeniem. Nie narzekał na brak pracy, dżentelmeni na dorobku wraz z dziećmi i żonami chętnie przybywali do studia, by uwiecznić szczęśliwy moment w ich życiu. Gazety publikowały zdjęcia miasta i okolic jakie wykonywał. Fascynowało go fotografowanie pejzaży, morza, gór i uwiecznienie upartej obecności czasami spotykanych pierwszych mieszkańców tej ziemi.
Portret Angeliny jest niezwykły. Stara kobieta nie patrzy w kamerę. Patrzy w bok, w dal, w przeszłość. Wzrok ma niewzruszony, ciemne oczy ostro kontrastują ze światłem na kościach policzkowych. Smutna, ale nie przegrana. Poza rozpaczą i rezygnacją. Poza desperacją. Spokojna, obojętna. Uparcie obecna. Jej wąskie usta wygięło do dołu doświadczenie, surowe życie, liczne straty. Może rozczarowanie. Świat już właściwie jej nie dotyczy, ale nie ma zamiaru się z niego usunąć.
Chustka na głowie i wystające spod niej włosy sprawiają, że wygląda jak stare kobiety wszędzie na świecie. Kobiety poza ludzkim gadaniem i poza czasem. Kobiety świadkowie.
Potem spotkał ją jeszcze jak zbierała muszle i uwiecznił na fotografii.
Postać Angeliny, ostatniej Indianki w Seattle, był dla Curtisa kolejnym, mocnym przypomnieniem, że Indianie odchodzą, znikają, ich czas się kończy. Przekonanie to podzielał z wieloma mu współczesnymi. Uwiecznienie ich obecności., utrwalenie ich twarzy, zapisanie ich obyczaju stało się programem jego życia.
Ewa Dżurak